SAO LOURENCO - CUD MADERY

SAO LOURENCO - CUD MADERY


Wydaje mi się, że już kiedyś wspomniałam jak bardzo uspokaja mnie myśl wyższości natury nad człowiekiem. Rozszerzony program nauki historii oraz wiedzy o społeczeństwie i zbliżająca się wielkimi krokami matura z tych przedmiotów zmuszają mnie do pamięci o ułomności i zbrodni ludzkiej. Dwa dni temu przyglądając się arkuszowi poświęconemu łamaniom praw człowieka poczułam jak uchodzi ze mnie cała energia i poczucie sensu. Nigdy nie zrozumiałam okrucieństwa tego świata, nigdy się z nim nie pogodzę. Nie potrafię powiedzieć sobie "tak jest, było, będzie, tak być musi", brzydzę się biernym przyzwoleniem na taką kolej rzeczy. I wtedy pojawiają się miejsca pokroju Sao Lourenco, miejsca, które uświadamiają mi jak mały jest człowiek w stosunku do siły natury. A wtedy czuję spokój, bo wiem że jesteśmy zbyt maluczcy by do końca zawładnąć tym światem.


Zaczęłam nieco refleksyjnie, ale Sao Lourenco po prostu uwalnia ze mnie wszelką melancholię. Jest to bowiem miejsce niezwykłe, cud natury, który ilekroć przyglądam się zdjęciom robi na mnie wciąż to samo, silne wrażenie i wzbudza zachwyt. Miejscowość usytuowana jest na wschodzie Madery, biegnie przez nią szlak będący najbardziej wysuniętym w tej części wyspy. Klasyfikuje się go jako umiarkowany, jednak silny, porywisty wiatr i nikłe zabezpieczenia nadają przechadzce nieco dramatyzmu. Przewodniki opisują trasę mniej więcej w taki sposób: "Raz prowadzi w górę, raz w dół, na szlaku znajdziemy także schody" Niestety jednak typowo rozumiane schody to zaledwie jedna-któraś trasy tak więc turysta powinien nastawić się na kamieniste oraz nieco wyboiste drogi. 

Sao Lourenco jest ostatnim przystankiem trasy autobusu linii 113 jadącego ze stolicy. Koszt takiej podróży to 3,35 euro od osoby w jedną stronę, trwa ona mniej więcej godzinę. Warto zaznaczyć, że chwilę przed ostatnim przystankiem znajduje się typowo rozumiana (prawdopodobnie jedyna taka na Maderze) plaża, na której znajduje się piasek przywieziony z Maroka. 


Prawdę mówiąc lęk wysokości nigdy nie leżał w mojej naturze jednak na szlaku chwilami czułam lekki niepokój. Wiatr był na tyle intensywny, że momentami wyglądałam się jak lalka uszyta ze szmatek, targana we wszystkie strony świata. Muszę przyznać, że jestem szczerze zdziwiona iż niektóre fragmenty trasy pozostawały bez zabezpieczenia, przy takich warunkach atmosferycznych i zatłoczonej drodze czasem nietrudno o tragedię.

Kiedy wybieraliśmy się na wycieczkę do Sao Lourenco nikt z nas nie przewidywał jak może wyglądać szlak, przewodnik obiecywał spokojny spacer, tak więc jakież było moje zdziwienie gdy na miejscu spotkałam ludzi w butach trekingowych, z kijkami i aparycją prawdziwego piechura. Momentalnie poczułam się głupio w swoich białych trampkach i wakacyjnym kombinezonie. Nota bene nie miałam ze sobą bardziej praktycznych butów, więc wybór był dość oczywisty. Kiedy po chwili zerknęłam na moje conversy poczułam jak krew odchodzi mi z twarzy. Zdawało się, że buty dla których Madera była dopiero inauguracją trafią do kosza. Trampki były tak niesamowicie brudne, że sam powrót do Funchal napawał mnie wstydem (jednak od czego jest youtube i fraza "jak doczyścić białe conversy", tak więc dla dociekliwych dodam, że buty wyzdrowiały). Oczywiście przytaczam całą historię w konkretnym celu, a raczej ku przestrodze. Jeśli planujecie zwiedzać Sao Lourenco zadbajcie o praktyczne obuwie, w żadnym razie nie są konieczne buty trekingowe, jednak typowe, wakacyjne trampki nie są najlepszym pomysłem.


Dojście do miejsca, które możecie ujrzeć poniżej było jedną z lepszych życiowych decyzji. Spotkało mnie ogromne szczęście bowiem podróże są bardzo naturalnym, nawet częstym elementem mojej codzienności. W związku z tym miałam okazję już nieco na tym świecie zobaczyć (a przynajmniej w Europie) jednak nie skłamię mówiąc, że do tej pory nie ujrzałam nic równie pięknego. Lawendowe pola Prowansji, malowane drogi Toskanii, kolorowe domy Simi, magia Wenecji, piękno Amalfi, krajobraz wypalonego przez słońce Lanzarote, Watykan uśpiony w ramionach nocy, polska wieś u schyłku lata, wiedeńskie pejzaże, wszystko to nagle uleciało z mojej głowy kiedy stanęłam na skalistym cyplu Sao Lourenco. Poczułam się zakładniczką natury, jej dozgonną wielbicielką, pojęłam niedoścignioną perfekcję stworzenia i choć wszystko to brzmi patetycznie w tamtej chwili miałam łzy w oczach. Ideał. To miejsce jest ideałem.




Czy tego miejsca można nie pokochać?
________________________________________________________________________
Chcesz być na bieżąco z nowymi postami? Nic prostszego! Dołącz do obserwatorów Definiuję na bloggerze, fanpage'u (definiujeblog) oraz instagramie i snapchacie (definiuje_blog)
NIE TAKA ZNOWU BOSKA "BOSKA FLORENCE"

NIE TAKA ZNOWU BOSKA "BOSKA FLORENCE"



Należę do irytującego grona osób, które jak czegoś nie robią, to po prostu nie robią, ale gdy już zaczną, to wkręcają się maksymalnie. Objawy tego dziwnego postępowania najlepiej widać na przykładzie kina - nie chodzę pół roku, po czym w jednym tygodniu zjawiam się trzy razy. Boska Florence trafiła właśnie na etap mojej wysokiej aktywności kinowej i tak obejrzawszy zapowiedź powiedziałam sobie: "idę". Wcześniej nieco poczytałam, wzięłam sobie do serca opinie zachęcających mnie do seansu osób i w wrześniowy wtorkowy wieczór kiedy słońce jeszcze nas rozpieszczało swoją długą obecnością wybrałam się do kina. W pamięci szczególnie zapadło mi ostrzeżenie, iż na filmie można płakać ze śmiechu i wzruszenia. Wszytko to, brzmiało tak dobrze, że na sali kinowej moja ekscytacja sięgała poziomu trudnego do opanowania, a potem... potem boleśnie spadała z każdą minutą filmu.

Boska Florence w reżyserii Stephena Frearsa, twórcy takich filmów jak Niebezpieczne związki czy Tajemnica Filomeny, to historia oparta na faktach, która zdarzyła się w latach czterdziestych XX wieku w mknącej ku rozwojowi Ameryce. Florence Foster Jenkins (w tej roli jak zwykle fenomenalna Meryl Streep) to bogata, pewna siebie kobieta w średnim wieku. Jej największą pasją jest muzyka, od zawsze pragnęła śpiewać, tyle, że życie nieco pokrzyżowało te artystyczne plany. Jednakże stara miłość nie rdzewieje i którejś nocy, kiedy Florence wraca z opery, myśl o realizacji muzycznego marzenia wraca jak bumerang. Wspierana przez kochającego męża, St Clair (w tej roli równie rewelacyjny Hugh Grant) zatrudnia początkującego lecz bardzo uzdolnionego pianistę Cosme (w postać wcielił się znany głównie z genialnej roli WolowitzaTeorii Wielkiego podrywu, Simon Helberg) i postanawia podbić amerykańską scenę muzyczną. Niestety pech chciał, że Jenkins nie ma za gorsz talentu do śpiewu, a jej pewność siebie nie dopuszcza do głosu realizmu. Uwielbiające Florence grono, z jej mężem na czele, robi wszystko by kobieta czuła się utalentowana i wielka, jednakże świat jest zbyt szeroki by zajmowały go wyłącznie przyjazne dusze. Znajdą się również tacy, którzy z chęcią wskażą śpiewaczce drzwi prowadzące za scenę. 

Muszę przyznać, że napisanie recenzji filmu opartego na faktach nieco mnie przerasta. Ekranizacja sama w sobie była rewelacyjna, co do tego nie mam wątpliwości. Gra aktorska na najwyższym poziomie, Streep jak zawsze wydobyła ze swojej roli maksimum, Helberg okazał się geniuszem - postać Mcmoon'a wykreował w tak niesamowity sposób, że zdecydowanie chylę przed nim czoło, Grant został nieco przyćmiony przez wymienioną dwójkę, ale również pokazał naprawdę wysoki poziom gry. Zdjęcia okazały się bardzo realistyczne, scenografia i kostiumy po prostu mnie w sobie rozkochały, scenariusz oddał to co kluczowe, film zdecydowanie mi się nie dłużył, a jednak, poczułam się rozczarowana. Wszyscy w okół obiecywali motywujące kino, a mnie historia jedynie zirytowała. Jenkins miała trudne życie, paskudna choroba z jaką przyszło jej żyć (nie będę zdradzała szczegółów) wzbudziła we mnie wielki żal i współczucie, jednak samej postaci nie zdołałam polubić. Denerwowało mnie zachowanie ludzi, którzy wmawiali kobiecie iż naprawdę nie brak jej talentu, a każdą krytykę odbierali jak zbrodnię przeciwko światu. Niejednokrotnie wspomniałam o swoim dziennikarskim marzeniu i teraz stawiając się na miejscu osoby piszącej niegdyś artykuł o Florence nie chciałabym kłamać, pozbawiać swój tekst wiarygodności i szargać dobre imię gazety.  Wydaję mi się, że tak naprawdę kobietę skrzywdzono fałszywym słodzeniem czego dowodem jest zakończenie filmu. Ale czy mogę obwiniać za to twórców ekranizacji, czy mogę poddać krytyce czyjeś życie, czyjąś historię? Nie sądzę by było to możliwe, czuję się skonfundowana i de facto nie pewna tego co myślę. Film zdecydowanie nie zasługuje na miano inspirującego i motywującego jednak nie mniej sam Frears, aktorzy i reszta ekipy stworzyli coś naprawdę wspaniałego. Jak więc brzmi konkluzja? Boską Florence polecam zobaczyć jednakże bez wygórowanych oczekiwań. 

Mieliście okazje obejrzeć ten film, jakie wywarł na Was wrażenie?
________________________________________________________________________
Chcesz być na bieżąco z nowymi postami? Nic prostszego! Dołącz do obserwatorów Definiuję na bloggerze, fanpage'u (definiujeblog) oraz instagramie i snapchacie (definiuje_blog)
SPORTOWE VADEMECUM CZYLI PROJEKT SIŁOWNIA W PIGUŁCE

SPORTOWE VADEMECUM CZYLI PROJEKT SIŁOWNIA W PIGUŁCE


O zapisaniu się na siłownię myślałam od dawna jednak plany przeszły w czyny dopiero dziewięć miesięcy temu. Początek roku zdawał się być idealnym na wystartowanie z takim przedsięwzięciem. Od podjęcia decyzji do wykonania pierwszego kroku minęło zaledwie kilka dni i tak oto z dumą odebrałam swój, nowiutki karnet na siłownię. Po upływie niemal roku śmiało mogę rzec, iż była to jedna z lepszych decyzji jakie podjęłam. Tu odnalazłam swojego sportowego ducha i przekonałam się, że ćwiczenia ze sprzętem przemawiają do mnie o wiele bardziej niż domowe hasanie przed ekranem komputera. Wydaje mi się, że obecnie moje doświadczenie jest jako tako wystarczające aby podzielić się kilkoma radami z osobami, które dopiero rozpoczynającymi swoje siłowniane podboje.

Na siłownie zaglądam dwa razy w tygodniu i trenuję przez godzinę. Pierwsze trzydzieści minut poświęcam na chodzenie pod górę na bieżni oraz bieganie na orbitreku, pozostały czas przeznaczam na ćwiczenia mięśni ramion, nóg oraz pośladków. Przez pewien czas zajmowałam się także mięśniami brzucha jednak tutejsze sprzęty za bardzo obciążały mój kręgosłup, w związku z czym kolejne trzy dni w tygodniu poświęcam treningom na wspomniane partie z internetowymi trenerkami w domowym zaciszu. Aktywny tryb życia ma ogromne zalety jednak warto pamiętać o możliwości kontuzji. Moją bolączką jest mięsień brzuchaty prawej nogi, który odzywa się za każdym razem gdy pominę proces rozciągania przed wyjściem na siłownię. Odkąd zmusił mnie do pozostania w domu przez długie dwa dni zrezygnowałam z ćwiczeń, które w sposób inwazyjny obciążają mięśnie łydek. Z podobnymi symptomami nie ma żartów, moja mama po naderwaniu mięśnia brzuchatego zmuszona była przez kilka tygodni poruszać się o kulach, a ja zdecydowanie nie chcę podzielić takiego losu. 


JEST DECYZJA - JEST REAKCJA:
Kiedy podejmiesz decyzje o zapisaniu się na siłownię najlepiej będzie jeśli od razu jej poszukasz. Nie ma sensu zwlekać istnieje bowiem ogromne prawdopodobieństwo, że przesuniesz plan treningowy o kolejny dzień, tydzień, a nawet miesiąc. Jest decyzja, jest reakcja - to zdecydowanie najlepszy możliwy plan działania. Jak wybrać siłownię? Dobrym pomysłem będzie zapytanie znajomych, być może ktoś z Twojego otoczenia zna miejsce godne polecenia. Inną opcją jest banalnie proste, a jednak często przerastające nas wpisanie w przeglądarkę hasła: siłownia w... (tu określ miasto, w którym mieszkasz) i voilà! Przede wszystkim warto pamiętać, że większość siłowni oferuje pierwsze wejście gratis dzięki czemu jesteś w stanie rozeznać się i ocenić czy faktycznie miejsce jest warte swojej ceny i Twojego czasu, jeśli nie, szukaj dalej, a w końcu nie ma sensu zmuszać się do ćwiczeń w miejscu, które kompletnie Ci nie odpowiada. Dla mnie bardzo istotną kwestią był zróżnicowany sprzęt i ilość maszyn, która pozwala na swobodny trening, dlatego jestem jak najbardziej zadowolona ze swojego wyboru. To co zdecydowanie warte uwagi to odległość siłowni od Twojego domu. Teraz jesteś zdeterminowany i pełen zapału, ale zadaj sobie pytanie czy w głęboką, zimową pluchę zdecydujesz się jechać autobusem na drugi koniec miasta... Osobiście uczęszczam na siłownię, która znajduje się kawałek od mojego domu, jednak mam ten komfort, że poruszam się samochodem. Gdyby przyszło mi korzystać z komunikacji miejskiej na pewno poszukałabym czegoś znacznie bliżej.

KIEDY OPADNIE PIERWSZY ZAPAŁ:
Kilka pierwszy treningów za Tobą, było całkiem dobrze, ale w tym tygodniu padasz na twarz, za oknem ulewa jakich mało, a właściwie to zaplanowałeś wyczyścić piekarnik i może tym razem lepiej będzie zostać w domu... Znajoma sytuacja? No właśnie, o wiele łatwiej podjąć decyzję niż trzymać się wyznaczonego celu przez kolejne tygodnie czy miesiące. Choć uwielbiam siłownię, sama nie raz jadę na trening ze łzami w oczach tak bardzo nie mam ochoty na ruch. Nie wierzę, że istnieje coś takiego jak wewnętrzny zapał, który jest swego rodzaju perpetum mobile i nakręca nas do działania bez względu na okoliczności. Dużym ułatwieniem jest na pewno motywacja, ale jeśli nie planujesz chudnąć, przygotować się do maratonu lub napompować bicepsy za pewne znajdziesz wymówkę aby pozostać w cieplutkim domu. Jak więc znaleźć swoistego kopa? Dobrym pomysłem jest wyznaczenie sobie konkretnego terminu, który przesuniesz wyłącznie w sytuacji awaryjnej. Dzięki temu istnieje duża szansa, że z poniedziałkowym treningiem nie zastanie Cię niedziela. Pomocni są także kompani do ćwiczeń, w końcu grupa zawsze potrafi zmotywować do większego działania. Możesz również skorzystać z pomocy trenera personalnego, choć ja nie do końca popieram tę ideę. (Jeśli tak jak ja nie akceptujesz przymusu w kwestiach życia prywatnego, istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że odreagujesz na trenerze focha, który ciągnie się za Tobą od początku dnia.) Oprócz wyżej wymienionych możesz także wyznaczyć sobie system nagród lub kar, w zależności od tego co działa na Ciebie bardziej... Osobiście wybieram marchewkę zamiast kija, dlatego  całkiem miłym pomysłem są np. dwie kostki czekolady, ciasteczko oreo albo coś większego - dwa miesiące bez opuszczenia treningu równa się nowa torebka albo wielka pizza, co kto lubi.


WYGODA PRZEDE WSZYSTKIM:
Skoro zdecydowałeś się na ćwiczenia poza domem czas porzucić stary dres i wybrać coś bardziej reprezentacyjnego. Aczkolwiek nie ma sensu przesadzać również w drugą stronę. Ja stawiam na wygodę i praktyczność - ćwiczę w czerni; przylegające leginsy i szeroka koszulka pochodzą z Decathlonu i są zdecydowanie doskonałymi kompanami do ćwiczeń. Paniom dodatkowo polecam stanik sportowy, który niezwykle ułatwia trening, czyniąc go naprawdę mniej bolesnym. Punktem, na którym zdecydowanie nie należy oszczędzać są oczywiście buty. Istniej ogromna różnica pomiędzy trampkami z sieciówki, a butami przeznaczonymi do ćwiczeń. Za każdym razem kiedy przebieram obuwie na siłowni czuję niesamowitą dysproporcję pomiędzy stabilnością mojej kostki, osobiście nie odważyłabym się trenować bez dobrych butów. Jeśli chodzi o włosy, ja upinam je bardzo różnie, raz jest to kok, czasem stawiam na warkocz albo dwa nisko związane kucyki. Ważne aby oprócz komfortu zapewnić sobie także dobre samopoczucie. Strój lub fryzura, w których nie czujemy się dobrze naprawdę zaważy na efektywności naszego treningu. 

UMILACZE:
Osobiście nie akceptuję ćwiczenia z telefonem i krzywo patrzę na osoby na wpół ćwiczące na wpół wgapione w ekran komórki. Według mnie trening powinien być również relaksem dla naszego umysłu, a ładowanie w siebie kolejnych informacji pochodzących z mass mediów zdecydowanie nie ułatwi nam procesu odprężenia. Nasze społeczeństwo jest już na tyle uzależnione od świata wirtualnego, że większość maszyn wyposażona jest w programy telewizyjne i tak o to biegając na bieżni możesz obejrzeć najświeższe wiadomości albo odcinek któregoś z seriali. Podobnie jak w wypadku telefonów nie wyobrażam sobie ćwiczeń z programem telewizyjnym przy boku. Oczywiście trening na sucho może być nieco nużący, dlatego warto wyposażyć się w sprzęt grający (tu prawo bytu mają dla mnie telefony). Co prawda, na siłowni ćwiczącym zwykle wtóruje odgórna muzyka jednak jej dobór pozostawia wiele do życzenia (naprawdę trudno jest wytrwać godzinę w rytmie bum, bum, bum). Osobiście postawiłam na fenomenalny sprzęt firmy Apple jakim jest Ipod shuffle, przez moją rodzinę pieszczotliwie nazywany kwadracikiem ze względu na swój uroczy kształt. Sprzęt dorównuje wielkością małej wersji karteczek samoprzylepnych i jest narzędziem intuicyjnym bowiem zamiast ekranu mamy do czynienia z głosem spikera czytającym nam wedle potrzeby tytuły utworów oraz utworzone przez nas foldery. Przez kilka miesięcy ćwiczenia z muzyką poczułam się jednak nieco znużona i przerzuciłam się na audiobooki. Są to absolutnie fenomenalne znaleziska! Do tej pory wysłuchałam: Cicha jak ostatnie tchnienie Joe Alexa, Tajemnica siedmiu zegarów Agaty Christie, Szafę Olgi Tokarczuk oraz mniej więcej 1/3 Jedź, módl się, kochaj Elizabeth Gilbert


TRENING CZYNI MISTRZA:
Pamiętam, że gdy pierwszy raz przyszłam na siłownię po pół godzinie czułam się tak jak zapewne czują się biegacze po pokonaniu całego maratonu. Dziś doskonale daję sobie radę, zwiększając swoją wydajność i odporność. Nagle bieganie za uciekającym autobusem z ciężką torbą na ramieniu nie kończy się sapaniem do kolejnego przystanku, a noszenie zakupów nie musi być przerywane co chwilowym odstawianiem ciężkich toreb. Pamiętaj, więc, że nawet jeśli dziś idzie Ci słabo, a osoby wkoło dokonują niemożliwego, nie oznacza to, że tak będzie już zawsze. W końcu nie bez powodu mówi się, że trening czyni mistrza. Cierpliwość, sumienność, staranność i systematyczność oto cztery słowa-klucze prowadzące do sukcesu! Ot mała mowa motywacyjna na zachętę

ZROBISZ CO ZECHCESZ:
Finalnie, dlaczego tak bardzo cenię siłownię? Jest to bowiem miejsce, w którym możesz być kim tylko zechcesz - biegaczem, rowerzystą, wioślarzem, piechurem górskim, możesz dźwigać ciężary na kilkadziesiąt sposobów, wchodzić po schodach, skakać na skakance, podnosić się na drążku, wykonywać ćwiczenia na macie z piłkami różnego rodzaju. Jedno miejsce otwiera przez Tobą całą gamę możliwości, a w razie potrzeby na pewno spotkasz kogoś kto udzieli Ci dobrej rady. Poza tym wśród tłumów nie wypada się poddawać przez co trening jest o wiele efektywniejszy.



Mam nadzieję, że wpis okaże się choć trochę pomocny dla wszystkich początkujących. Zachęcam również do pozostawienia w komentarzu własnych doświadczeń i rady, które na pewno będą doskonałym uzupełnieniem treści tego posta. Na koniec chciałabym serdecznie zachęcić Was do spróbowania takiej formy aktywności, być może dla Ciebie również okaże się strzałem w dziesiątkę. 


Ćwiczysz na siłowni czy jednak wybierasz inną formę ruchu? 
Jak brzmią Twoje rady dla osób początkujących?
________________________________________________________________________
Chcesz być na bieżąco z nowymi postami? Nic prostszego! Dołącz do obserwatorów Definiuję na bloggerze, fanpage'u (definiujeblog) oraz instagramie i snapchacie (definiuje_blog)
CISI MENTORZY ISTNIEJĄ NAPRAWDĘ

CISI MENTORZY ISTNIEJĄ NAPRAWDĘ



Dwa dni temu polskie placówki edukacyjne opustoszały kiedy ich codzienni mieszkańcy cieszyli się długim weekendem spowodowanym Dniem Edukacji Narodowej. Dawniej o 14-stym października mówiliśmy dzień nauczyciela i biegliśmy do samozwańczych profesorów z kwiatkiem czy smakołykiem na osłodę życia. Pamiętam, że zawsze patrzyłam na to święto nieco z ukosa, jakby oburzona, że wszyscy ci którzy organizują naszą młodość zupełnie inaczej niż byśmy tego chcieli, otrzymują uroczyste podziękowania. W okresie podstawówkowym irytował mnie nawet zwyczaj prezentów składanych ciału pedagogicznemu przy okazji zakończenia roku szkolnego. Dotykał mnie fakt, że te kilkanaście osób, które nie sprawdzały się ani w roli nauczyciela ani pedagoga, ani dobrego człowieka były utwierdzane w przekonaniu, że oto wykonały dobrą robotę. Czasy podstawówki okryłam czarną płachtą nie chcąc pamiętać o miejscu, które pokazało mi świat z mało eleganckiej perspektywy (dlatego jestem przeciwniczką likwidacji gimnazjów). 

Przejście do tzw. junior high school było etapem przełomowym w kształtowaniu mojej własnej osobowości. Jak każdy dzieciak w wieku trzynastu lat byłam totalnie pogubiona i ostatnia rzecz na jakiej mi zależało to z pewnością ślęczenie nad książkami wprowadzającymi mnie w świat totalnej imaginacji i bezsensu - wystarczył mi fakt, że grawitacja trzyma mnie przy Ziemi, nie czułam potrzeby aby zrozumieć cały proces jej działania. Uczyłam się w bardzo rygorystycznym gimnazjum, które chciało aby całe życie uczniów kręciło się wokół placówki, tym sposobem odbierało mi większość wolnego czasu. A człowiek, który skupia się wyłącznie na pracy to człowiek nieszczęśliwy.  Nauczyciele wymagali, wymagali i wymagali, ale od siebie nie potrafili dać zbyt wiele. I tak nadchodził kolejny dzień nauczyciela i kolejne zakończenie roku zwieńczone wielkim brakiem zrozumienia dla ukłonu w stronę grona pedagogicznego. 

Ogarnął mnie wielki bezsens i powoli traciłam wiarę w ludzi, którzy pracują w szkole. Aż tu nagle zdarzył się cud nad Odrą bowiem pojawiło się w moim życiu kilku nauczycieli, którzy odczarowali całą gorycz ulokowaną za wrotami szkoły. W ostatniej klasie gimnazjum opiekę nad matematyczną strefą mojej klasy przejęła niezwykła osoba. Pani B. to ucieleśnienie prawdziwego mentora - kto by pomyślał, że nauczyciel matematyki może przywrócić uczniom wiarę w grono pedagogiczne. Wiedziała jak wiele wymaga się od nas w szkole i rozumiała naszą narastającą frustrację. Była przeciwniczką ocen samych w sobie i nadzwyczaj zależało jej aby nauczyć nas pewności siebie. Zawsze powtarzała, że największym błędem rodziców jest fakt, że zamiast pytać dziecko: Czego się dziś nauczyłeś? chcą wiedzieć jaką ocenę dostało, zupełnie jakby te były wymiarem ludzkiej inteligencji. Druga nauczycielka, która również na długo pozostanie w mojej pamięci uczyła mnie w tym okresie sztuki: plastyki, techniki, muzyki. Pani G. była estetką, zakochaną w świecie artyzmu, zawsze mówiła o nas per obywatel [tu wstaw nazwisko lub pseudonim jaki sama nadała]. Mnie ochrzciła (przekształcając moje nazwisko) - pszczółką, a kiedy zalazłam jej za skórę stosowała wersję mniej pieszczotliwą - pszczoła. To właśnie ona sprawiła, że sztuka stała się miłością mojego życia, wypełniła mój mózg po brzegi faktami z dziedziny malarstwa, architektury czy muzyki. Moja ówczesna wychowawczyni, Pani W. uczyła historii i wos-u - również przypomniała, że nauczyciel może być człowiekiem. Była ciepłą i wyrozumiałą osobą, gotową pomóc nawet wtedy gdy życie uczniów wypełniały problemy zupełnie nie na ich wiek. 

Ostatnia placówka edukacyjna z jaką przyszło mi się mierzyć powoli wypycha mnie świat. W kwietniu wręczy mi dokument potwierdzający ukończenie szkoły średniej, a w lipcu przypieczętuje to świadectwem dojrzałości. Liceum jakie dla siebie wybrałam okazało się dalekie od ideału żeby nie powiedzieć, że jest jego kompletnym przeciwieństwem, ale tu znalazłam grono najwspanialszej kadry  nauczycielskiej - prawdziwych mentorów. Ku wielkiemu zdziwieniu odkryłam, że nauka może być czymś naprawdę fascynującym, a sam nauczyciel kształtować młodych ludzi w sposób świadomy. Dowiedziałam się, że w szkole pracują ludzie, a nie postacie będące z zasady nad uczniem. Nie twierdzę, że każdego poniedziałkowego poranka czuję radość z powodu rozpościerającego się przede mną całego tygodnia roboczego, ale już dziś zdaję sobie sprawę, że kiedy zostawię uczące mnie grono pedagogiczne będę czuła ogromną tęsknotę. I wiecie co? Prawdziwą wdzięczność. Uważam, że to święto powinno nosić nazwę: dzień mentora, tak aby wyróżnić nauczyciela, a nie osobę odbębniającą etat w szkole. Jestem wdzięczna losowi za nakierowanie mnie na tych wszystkich wspaniałych mentorów. Dziś już wiem, że nauczyciele z prawdziwego zdarzenia istnieją naprawdę i chcę im gorąco podziękować za całą mądrość jaką mi podarowali. Wszystkiego dobrego. 

Spotkaliście na swojej drodze nauczyciela-mentora?
_____________________________________________________________________________

ChChcesz być na bieżąco z nowymi postami? Nic prostszego! Dołącz do obserwatorów Definiuję na bloggerze, fanpage'u (definiujeblog) oraz instagramie i snapchacie (definiuje_blog)

PODSUMOWANIE KULTURALNE: III KWARTAŁ 2016 ROKU

PODSUMOWANIE KULTURALNE: III KWARTAŁ 2016 ROKU



Jesień. Jeszcze nie tak dawno ekscytowaliśmy się nadchodzącym latem, a tym czasem złocista pora roku na dobre rozgościła się w polskiej rzeczywistości. Jak wielokrotnie podkreślałam uwielbiam życie w tej części świata za zmienność pór roku, lubię zamieniać zwiewne sukienki i słomiane kapelusze na wełniane czapki, grube, miękkie swetry. Lubię długie jesienne wieczory, smak gorącej herbaty, lubię deszcz, stosy liści i kasztanów, które zdobią wrocławskie ulice. Cieszy mnie początek kolejnego, już ostatniego kwartału 2016 roku.  Okres tegorocznych wakacji był bogaty w kulturę. Dużo oglądałam, dużo czytałam, poszerzyłam swoje horyzonty i dziś chciałabym podsunąć Wam kilka interesujących punktów z mojej kulturalnej listy. Zapraszam! 
CZŁOWIEK-NIETOPERZ + KARALUCHY + CZERWONE GARDŁO  - trzy pierwsze tomy kryminalnej serii opowiadającej o norweskim śledczym z Wydziału Zabójstw Harrym Hole. Z dziesięcio-tomowego cyklu za mną dopiero wyżej wymienione pozycje, co niezwykle cieszy, w końcu ponad połowa genialnych historii ciągle przede mną. O kryminałach Jo Nesbo dowiedziałam się dzięki tacie i absolutnie rozkochałam w kunszcie pisarskim skandynawskiego autora. Rewelacyjnie zbudowana akcja, ciągłe napięcie, barwne postacie i za każdym razem zaskakujące zakończenie. Gdy skończę całą serię na pewno zaproszę Was na wpis podsumowujący, w którym dowiecie się znacznie więcej o postaci Harry'ego Hole i sprawach jakie prowadził. 

MAŁE ŻYCIE - historia czwórki amerykańskich mężczyzn, którzy przyjaźnią się ze sobą od czasów studiów. Poznajemy ich kilka lat później i przez kolejne osiemset stron towarzyszymy im w różnych momentach życia docierając aż do okresu ich zaawansowanej dojrzałości i starości. Od momentu odłożenia Małego życia na półkę jest to bez wątpienia moja ukochana powieść. Absolutnie bezkonkurencyjna, poruszająca, chwytająca za serce. Po więcej szczegółów zapraszam Was do recenzji, którą opublikowałam na początku miesiąca.

SZAFA - trzy opowiadania, trzy historie, trzy wielkie refleksje. Będzie o parze, która kupiła starą, niegdyś używaną szafę będącą symboliką Edenu i pokojówce, która poznaje ludzi poprzez ich hotelowe pokoje, tak inne jak inni są ich mieszkańcy i wreszcie będzie o D, o D, który tworzy komputerowe światy mające być lepszymi od tego gdzie przyszło nam żyć. Fascynująca, nietuzinkowa książka, na którą składają się zupełnie odmienne, a jednocześnie dotykające tej samej ludzkiej sfery opowiadania. Jestem pod wrażeniem kunsztu pisarskiego Olgi Tokarczuk i na pewno sięgnę po jej kolejne dzieła.

ŻYCIE SZYTE NA MIARĘ - fenomenalny reportaż Marka Rabij dotyczący wyzysku ludzi szyjących odzież w zdezelowanych szwalniach Bangladeszu dla zagranicznych kontrahentów. Poruszająca historia napisana przez samo życie, autor zabiera nas w podróż do miejsc, o jakich balibyśmy się nawet śnić, aby uświadomić nam w jak patowej sytuacji znajdują się ubodzy mieszkańcy krajów szyjących ubrania dla wielkich marek. Książka napisana z dziennikarską dociekliwością, na bardzo wysokim poziomie, którą pochłonęłam w kilka dni. Jej wnikliwa recenzja pojawi się wkrótce na blogu.

DZIKA KACZKA - wzruszający, dziewiętnastowieczny dramat opowiadający o tragedii rodziny Ekdal, która boryka się z odwiecznym pytaniem: czy prawda zawsze jest lepsza od kłamstwa? Moja pierwsza, tegoroczna lektura, która okazała się nadzwyczaj fascynującym dziełem. Muszę przyznać, że nie jestem fanką tego gatunku, aczkolwiek Dzika kaczka okazała się zupełnie innym dramatem niż te, z którymi przyszło mi się mierzyć dotychczas. Piękna, wzruszająca opowieść o ludzkiej głupocie, zaślepieniu i prawdziwej miłości. Polecam wszystkim miłośnikom sztuk chwytających za serce.
POTĘPIONY - historia dziesiątki więźniów skazanych na śmierć wykupionych przez producenta programu reallity show z więzień trzeciego świata. Od tej pory bohaterowie umiejscowieni w dżungli będą walczyć na śmierć i życie, a zwycięzca otrzyma wolność i sowite wynagrodzenie. Wśród bohaterów programu poznajemy Conrada niesłusznie skazanego Amerykanina, który ma dla kogo żyć. Film określiłabym mianem Igrzysk śmierci dla dorosłych, brutalny, ale potrafiący poruszyć. Pokazuje, że producentów i widzów nielegalnej, śmiertelnej rozgrywki niewiele różni od psychopatycznych uczestników. Film pochodzi z 2007 roku, ja wpadłam na niego przypadkiem i jeśli macie w miarę mocne nerwy serdecznie polecam.

COCO (BEFORE) CHANEL - przepiękna, zbaletryzowna biografia Coco Chanel pokazująca życie bohaterki zanim stała się światowej sławy projektantką i ikoną mody. Małą Gabrielle poznajemy w sierocińcu, żegnamy zaś na jednym z pokazów jej marki. Ten film to opowieść o sierocie, która siłą determinacji doszła do niemożliwego. Mam słabość do francuskiej kinematografii, uwielbiam Audrey Tautou, a Coco Chanel podziwiam od lat, ten film był wręcz stworzony dla mnie. Jeśli podzielacie moje zamiłowania koniecznie skuście się na tę ekranizację, już same kostiumy robią piorunujące wrażenie.

ŚMIETANKA TOWARZYSKA - historia młodego Bobby'ego Dorfmana, któremu obrzydło życie na rodzinnym Bronxie, a fantazja przywiała go aż do Hollywood gdzie brat matki, wuj Phil postanawia pomóc młodzieńcowi w świecie aktorskich intryg i barwnych bali. Tym razem Woody Allen zabiera nas swoim nowym filmem do Ameryki w XX-leciu międzywojennym czym mnie ujął już na samym wstępie. Film zrobił na mnie nieco słabsze wrażenie niż zeszłoroczny Nieracjonalny mężczyzna, ale zdecydowanie nie podzielam opinii niektórych dziennikarzy bełkoczących coś o końcu Woody'ego. Dla mnie Allen jest mistrzem kina, a jego kolejne produkcje ciągle utrzymane są w tym samym klimacie, co naprawdę jest sztuką. Gorąco polecam.

ŻYCIE I CAŁA RESZTA - opowieść o Jerrym, który będąc na życiowym zakręcie spotyka w parku starszego mężczyznę służącego mu osobliwymi radami. Chłopak zmaga się z wieloma problemami, między innymi dotyczącymi swojej zwariowanej, chorej psychicznie dziewczyny Amandy. Kolejny film Woody'ego Allena, który doskonale wpasowuje się w klimat innych ekranizacji twórcy. Zabawna, zakręcona filozoficznie-psychologiczna komedia w sam raz na luźny wieczór.

BOSKA FLORENCE - głośna produkcja w gwiazdorskiej obsadzie, opowieść, która zdarzyła się naprawdę. Florence Foster Jenkins uznana za najgorszą śpiewaczkę świata przez lata robiła karierę muzyczną przekonana o wielkości swojego głosu. Ta osobliwa biografia okazała się mocno odbiegać od moich oczekiwań i zdecydowanie pokuszę się o stworzenie jej recenzji. Nie mniej już dziś chciałabym polecić ten zdecydowanie nietuzinkowy film. 
NAJWIĘKSZA PORODÓWKA ŚWIATA - dokument prowadzony przez dziennikarkę Anitę Rani, która wyrusza do filipińskiej Manili gdzie znajduje się największa porodówka na świecie. Reporterka przez krótki czas towarzyszy trzem kobietom - ciężarnej matce sześciorga dzieci żyjącej w ubogiej dzielnicy, spodziewającej się drugiego dziecka przedstawicielce zamożnej klasy średniej oraz młodziutkiej dziewczynie, która marzy o wyrwaniu się ze slumsów Manili i rozpoczyna karierę bankową. Interesujący dokument pokazujący życie na Filipinach z perspektywy różnych warstw społecznych, zdecydowanie wart obejrzenia.
RAFAŁ O CODZIENNYM ŻYCIU INWALIDY - kanał na YouTube prezentujący wzruszającą treść. Bohaterem filmów jest Rafał, poruszający się na wózku inwalidzkim chłopak pozbawiony przedramienia, opowiada o tym jak radzi sobie z codziennością w tak trudnym położeniu. Osobiście niezwykle wzruszyła mnie bijąca od niego determinacja, siła i nadzieja. Myślę, że warto zapoznać się z filmami Rafała choćby w celu nauki tak mądrego podejścia do życia. 

EWA Z RLM PORÓWNUJE DWA STANDARDY CENOWE KOSMETYKÓW - tej youtuberki na pewno nie muszę nikomu przedstawiać bowiem Ewę z RLM zna większość mieszkańców Polski, aczkolwiek domyślam się, że duża część podobnie jak ja ogląda publikowane filmiki wybiórczo. Dlatego być może umknął Wam podlinkowany film, który pokazuje rewelacyjne porównanie kosmetyków z dwóch półek cenowych - drogo nie zawsze znaczy lepiej. 

WYWIAD ROKSANY RUTKOWSKIEJ Z EMERYTOWANĄ NAUCZYCIELKĄ O ŻYCIU W POLSCE SPRZED LAT - przepiękna, emocjonalna rozmowa przeprowadzona z dziennikarską dokładnością. Jeśli interesuje Was ta zdecydowanie bardziej współczesna historia Polski, zagadnienia społeczne lub po prostu fascynujące wywiady zajrzyjcie koniecznie!

WERONIKA ROKICKA DLA KRYTYKI POLITYCZNEJ OPISUJE CO PRZYNIÓSŁ SALWADOROWI CAŁKOWITY ZAKAZ ABORCJIlink do artykułu podrzucałam już na fanpage bloga, a także przy okazji mojego felietonu na temat zaostrzenia ustawy aborcyjnej w Polsce, jednak nie zawadzi wspomnieć o nim ponownie. Gorąco zachęcam Was do zapoznania się z opisanymi historiami, bo świadomość jest najważniejsza.

AGATA KOMOROWSKA PORUSZAJĄCO O PRAWIE DO ABORCJI -
jako matka chłopczyka z zespołem Downa, mama adoptowanej dziewczynki i kobieta, która przeżyła poronienie Agata staje w obronie innych pań i apeluje o wolność wyboru. Gorąco polecam Wam tę wzruszającą, prawdziwą wypowiedź.

HARPER'S BAZAAR Z POMOCĄ W WYMOWIE NAZW ZAGRANICZNYCH MAREK I NAZWISK - tytuł linku mówi sam za siebie, jeśli Wy również łamiecie sobie język na francuskich wyrażeniach zdecydowanie zajrzyjcie do artykułu Harper's Bazaar.
PARIS (ZAZ) -  przepiękna, zmysłowa, ociekająca paryskim klimatem - dokładnie tak opisałabym niniejszą płytę Zaz. Mam słabość do francuskich "wyrobów" artystycznych, fanką Zaz jest od dobrych kilku lat, ale za każdym razem zakochuję się w jej twórczości na nowo. Paris to zdecydowanie dobry krok w karierze wokalistki, nowe aranżacje znanych już Paris sera toujours paris oraz Chanse elise to muzyczne mistrzostwo, osobiście jestem zachwycona. Koniecznie przesłuchajcie jeśli jeszcze nie znacie.

SOUNDTRACK Z LEGIONU SAMOBÓJCÓW - filmu nie widziałam, bo tematyka jest mi po prostu obca, ale ścieżkę dźwiękową "męczę" od tygodni. Absolutnie genialna, energetyczna, dająca power w tę jesienną szarugę, muzyka towarzyszy mi praktycznie w każdej wolnej chwili. Jeśli jeszcze nie znacie, zachęcam do przesłuchania.







A co Wy odkryliście w tym kwartale?  Piszcie koniecznie, z przyjemnością się zainspiruję  :) 
_____________________________________________________________________________
Chcesz być na bieżąco z nowymi postami? Nic prostrzego!  Dołącz do obserwatorów Definiuję na bloggerze, snapchacie: definiuje_blog oraz  FANPAGE'U i INSTAGRAMIE 

KOSMETYCZNY KWARTAŁ (LIPIEC-WRZESIEŃ 2016 ROKU)

KOSMETYCZNY KWARTAŁ (LIPIEC-WRZESIEŃ 2016 ROKU)


Wraz z końcem września doczekaliśmy się początku przedostatniego kwartału tego roku. Podczas sezonu wakacyjnego 2016 miałam okazję przetestować całkiem pokaźną ilość kosmetyków, których duża część zagości na liście moich rocznych ulubieńców. Tym czasem od piątku trwa wielka wyprzedaż w  Rossmannie - minus 49% na kolorówkę podzielona na trzy etapy: usta i paznokcie, oczy oraz twarz. Osobiście jestem strasznie podekscytowana zwłaszcza, że ostatnia promocja przeszła mi koło nosa przez moje własne roztrzepanie. Tym razem zamierza trochę poszaleć i nawet zastanawiam się czy nie przygotować osobnego posta, w którym pokażę na co się skusiłam. Dawniej uznałabym to za przejaw braku pomysłu na wpis, ale obecnie dochodzę do wniosku, że babskie tematy także powinny mieć tu swoje pięć minut. Na blogu staram się poruszać istotne kwestie dotyczące życia, ale ono składa się także z drobnych przyjemności, którym również należy się chwilka uwagi. Bardzo podoba mi się wymiana spostrzeżeń i doświadczeń jakie spotykam na blogach poświęconych tematyce kosmetyków, dlatego raz na jakiś czas i ja coś nieśmiało dorzucę. A teraz serdecznie Was zapraszam na przegląd kosmetyków, które szczególnie wkradły się w moje łaski podczas ostatniego kwartału. 

PALETA CIENI DARK NUDE - LOVELY (zapłaciłam ok 18, 90 zł)
W tym produkcie zakochałam się do reszty podczas mojego pobytu na Maderze. Od tego czasu nie zdradziłam owej palety z żadnym, innym zestawem cieni. Osobiście uwielbiam ten krok w codziennym makijażu i zdecydowanie to przy upiększaniu oka zabiera mi najwięcej czasu. Kobieta zmienną jest, tak więc w zależności od dnia wykonuje odmienne makijaże, a co za tym idzie potrzebuję całej palety, a nie pojedynczych cieni. Ta, utrzymana w kolorystyce dark nude idealnie trafia w mój gust, a każda z barw cudownie współgra z resztą towarzyszy. Sama trwałość cieni nie zachwyca aczkolwiek jak na paletę w tak śmiesznie niskiej cenie jest naprawdę dobra. Już kiedyś wspomniałam, że rzadko wychodzę z domu na cały dzień bez choćby chwilowego powrotu, podczas którego mogę nieco utrwalić zrobiony wcześniej makijaż. Myślę, więc, że cienie utrzymają się spokojnie w granicach 6 - 7 godzin bez poprawiania. Niezwykle zaskoczyła mnie ich intensywna pigmentacja, która nie wymaga uporczywego "do kolorowania" braków. Jeśli szukacie codziennej palety, w przyjemnej cenie ta powinna sprawdzić się idealnie, zwłaszcza, że jej barwy doskonale odzwierciedlają zbliżającą się jesień. 


KOREKTOR W SZTYFCIE ART MAKE-UP - EVELINE (zapłaciłam ok 13, 40 zł)
Największe problemy z cerą na szczęście zostawiłam już w podstawówce. Nie zmienia to jednak faktu, że jak każda kobieta od czasu do czasu borykam się z niedoskonałościami na twarzy. Mimo to postanowiłam trzymać się z daleka od podkładów (stawiam na kremy bb) i ciężkich korektorów, które niepotrzebnie mogą zapychać moją cerę. W związku z tym wybrałam sobie lekki korektor z Eveline, niestety ten odcień okazał się nieco za jasny bowiem krycie było mierne. A jednak znalazłam dla tego produktu inne zastosowanie i tak o to zakupiłam już drugą sztukę. Ten jaśniutki odcień rewelacyjnie rozjaśnia sine okolice oczu. Przy mojej niezwykle bladej cerze wiele produktów zamiast niwelować zaciemnienia, dodatkowo je podkreślało. Korektor z Eveline stanął na wysokości zadania i od tego czasu świat nie wie jak bardzo zmęczona bywam. Jeśli podobnie jak ja posiadacie karnację alla "córka młynarza" ten produkt powinien was zadowolić. 

HYDRO KREM POD OCZY - ALTERRA (zapłaciłam ok 10,00 zł za 15 ml)
Aby tradycji stało się zadość kolejny z moich ulubieńców do pielęgnacji twarzy zaginął w czeluściach produktów niedostępnych w większości drogerii. W zeszłym roku upodobałam sobie rewelacyjny krem pod oczy z Rival de Loop, który doskonale koił zmęczoną skórę. Moje niezadowolenie z powodu zniknięcia produktu dodatkowo podsycał fakt, iż znalezienie dobrego kremu pod oczy nieprzeznaczonego wyłącznie dla cery dojrzałej jest naprawdę trudne. Finalnie wpadłam na produkt z Alterry, który godnie zastąpił swego poprzednika i spokojnie mogę puścić w obieg wieść o jego dobrym działaniu. 

KREM OCZYSZCZAJĄCY Z LIŚCI MANUKA (zapłaciłam ok 11, 00 zł za 50 ml)
Przyznaję, że ten produkt przyniosła do domu moja mama mówiąc, że słyszała wiele pozytywnych opinii na jego temat. Krem ma na celu zasuszać niedoskonałości na twarzy, dlatego nakłada się go w niewielkich ilościach punktowo na obszar wypryskowego biwaku. Produkt naprawdę mnie zainteresował, ponieważ wiele lat temu korzystałam z bardzo podobnego kremu firmy Garnier, który niezwykle dobrze się sprawdzał, aczkolwiek nie zdziwię Was pisząc, iż nagle zniknął ze sklepowych półek. Osobiście bardzo lubię kosmetyki Ziai i jak dotąd rozczarował mnie tylko jeden produkt tej firmy toteż z przyjemnością (o ile walkę z niedoskonałościami można określić tym mianem) przeszłam do testów. Przyznaję, że nie do końca wierzyłam w obiecywany przez producenta efekt, ale ku swemu wielkiemu zdziwieniu stwierdzam, że krem naprawdę zdziałał cuda. Nie mam pojęcia jak poradzi sobie z trądzikiem, albo poważnymi niedoskonałościami skórnymi, ale na drobne wypryski sprawdza się doskonale. 


PŁYN MICELARNY 3w1 - GARNIER (zapłaciłam ok 20,00 zł za 400 ml)
Odkąd zrezygnowałam z kremów do demakijażu na rzecz płynu micelarnego jestem o wiele szczęśliwszym człowiekiem. Do tej pory korzystałam z produktu firmy Nivea, który jak najbardziej sprawdzał się w swojej roli. Co prawda przy usuwaniu makijażu borykałam się z delikatnym pieczeniem oczu, ale sądziłam że nie ma w tym nic nadzwyczajnego. O płynie micelarnym z Garniera słyszałam wiele dobrego, ale z niewiadomych przyczyn uparcie tkwiłam przy starym produkcie. W końcu otrzymałam miniaturową wersję płynu jako dodatek, do kosmetycznego zamówienia. Mała butelka okazała się idealna na wyjazd toteż w produkcie zakochałam się akurat w Wenecji. Płyn jest zdecydowanie delikatniejszy i wydajniejszy. Usuwa makijaż z całej twarzy i zdecydowanie nie podrażnia. Obecnie zakupiłam 400 ml wersję produktu i na pewno pozostanie on moim stałym ulubieńcem wśród kosmetyków do demakijażu. 


PEELING DO CIAŁA - TUTTI FRUTTI (zapłaciłam ok 4,50 zł za 100 ml)
Ten uroczy peeling kusił mnie od jakiegoś czasu, ale przywiązana do sprawdzającego się produktu nie miałam czasu na testy. W końcu szykując się na wyjazd postanowiłam zakupić produkt o niewielkiej objętość i bezsensownie nie przejmować się nadbagażem. Co prawda podczas wakacji nie miałam nastroju na dni spa (w końcu na wyjazdach każdy dzień jest dniem relaksu) i peeling wrócił ze mną do domu. Zaczęłam go testować przeszło dwa miesiące temu. Działanie jest dobre, zdecydowanie sprawdza się w swojej roli, produkt jest wydajny, a jak pachnie... Od razu czuć atmosferę odprężenia. Koniecznie wypróbujecie. 




 Jakie kosmetyki godnego polecenia Wy odkryłyście w tym kwartale? Podzielcie się koniecznie w komentarzach.
___________________________________________________________
Chcesz być na bieżąco z nowymi postami? Nic prostszego! Dołącz do obserwatorów Definiuję na bloggerze, fanpage'u (definiujeblog) oraz instagramie i snapchacie (definiuje_blog)
BLOGOWA SLOW FASHION - ROZSĄDEK CZY MODOWY REŻIM?

BLOGOWA SLOW FASHION - ROZSĄDEK CZY MODOWY REŻIM?


Skłamałabym mówiąc, że moda zawsze była istotną częścią mojego życia. Przez długie lata ubrania nie widniały na liście moich priorytetów, a kiedy w końcu poczułam modowe powołanie, tworzone przeze mnie stylizacje były raczej zbitką przypadkowych, modnych w danym sezonie rzeczy niż własnym stylem... Ale mimo wszystko nie zamierzam rzucać tu wytartymi frazesami jak wielką tragedią były niedopasowane do siebie poszczególne części garderoby. Owszem, tworzenie zestawów na kolejne dni zadawało się być nieco problemowe, ale na pewno nie napisałabym na ten temat książki. Uporządkowanie własnego stylu to przede wszystkim znajomość siebie, swojego charakteru i własnych upodobań. Zdecydowanie nie trzeba do tego kolorowych tablic inspiracji, zakupowych detoksów i innych zabaw, które stanowią przerost formy nad treścią. Coraz częściej zauważam, że usiłujemy utworzyć modowe problemy, które praktycznie nie istnieją i właśnie nad tym tematem chciałabym się dziś pochylić. Nurt slow fashion pojawił się w Polsce prawie jak objawienie i nagle wszystkie fashionistki zaczęły pokładać w nim wielkie nadzieje. Niestety mam poczucie, że innowacyjna idea nagle stała się jedynie powodem do oryginalności i wyrzutów sumienia. Zaczynam więc zachodzić w głowę, czy naprawdę warto?

NURT SLOW FASHION

Slow - ostatnim czasem bardzo modne słowo, zwłaszcza w blogowych kręgach, definiujące coś wolnego, choć w naszym rodzimym języku znacznie lepiej brzmi określenie uważny. Istnieje termin slow life propagujący celebracje codzienności (co akurat uważam za bardzo słuszną ideę), pojawił się także nurt zwany slow food, który zachęca do spożywania, zdrowych, odżywczych produktów, finalnie mamy także slow fashion. Pierwotnie opisywałabym to zjawisko jako szacunek do mody, ale dziś coraz poważniej zastanawia mnie sens istnienia całej idei... Teoretycznie wyznawcy owego kierunku w modzie sugerują nam stawianie na jakość zamiast ilość, wspieranie młodych marek i ogólnie rzecz ujmując ograniczanie swojej garderoby do ścisłego minimum. I tu w mojej głowie pojawia się coraz więcej potaniań... 

BLOGOWA DUCHOTA MONOTEMATYCZNOŚCIĄ

O ile nie zawodzą mnie pamięć i spostrzegawczość slow fashion zyskała tak wysoką pozycję w polskiej blogosferze dzięki Joannie Glogazie, prowadzącej stronę Style Digger poświęconej celebracji codzienności. Bloggerka jest jednocześnie autorką dwóch książek skupiających się na tematyce slow - Slow Fashion i Slow Life.  Kiedy trzy lata temu dotarłam na bloga Style Digger zetknęłam  się z nurtem po raz pierwszy. Wtedy idea wydała mi się innowacyjna i naprawdę intrygująca. Propozycja robienia rozsądnych zakupów, szacunek do posiadanych rzeczy, a przede wszystkim zatrzymanie pogoni za trendami brzmiało naprawdę dobrze. Nie zawsze mogę zgodzić się z tym o czym autorka rozprawia na swoim blogu, ale Style Digger to prekursor blogowej slow fashion, a samej treści nie można odmówić oryginalności i pomysłowości. Niestety nie mogę napisać tego samego o wielu innych stronach łaknących stania się ekspertem w opisywanej dziedzinie. Każda treść jaką dostaję od owych bloggerk to wypisz wymaluj powielenie rad i pomysłów z bloga i książki Joanny. Rozumiem, że pewne treści wymagają powtórzenia, są zbyt jednoznaczne aby móc je zmodyfikować, ale temat slow fashion chyba do nich nie należy. Mam nawet w głowie jedną ze stron, która przypadła mi do gustu ze względu na różnorakie treści, ale kiedy tylko dostrzegam wpis o rozsądnej modzie... wciskam wstecz albowiem wiem jak elegancką kopię ozdobioną innymi słowami dostanę od autorki. Efekt? Gdy po raz kolejny na przeróżnych stronach dostrzegam posty o wielkiej slow fashion uciekam z krzykiem.

MAŁO, MAŁO CORAZ MNIEJ

Główna zasada nurtu? Kupuj mniej ubrań, ale dobrej jakości. Ogranicz swoją szafę do minimum i zapomnij o swobodnych  zakupach. Jednym słowem okrój modę z przyjemności i zabawy. Jestem pewna, że znawczynie nurtu chciałyby sprostować to co właśnie napisałam, więc zaznaczam, że ten paragraf to wyłącznie moje własne przemyślenia kształtowane latami. Ja odbieram nurt jako modowy reżim, pozbawienie się wielkiej przyjemności z modyfikacji własnego stylu. Oczywistym jest, że ten pozostaje na zawsze o ile jest faktycznie nasz, ale zawsze mogę uznać, że wolę czerń od granatu, albo szarość od bieli. Wciąż klasycznie, a jednak inaczej.

NIE DOSTRZEGAM CELU 

Thomas Moor pisząc swoją utopię nie wziął pod uwagę faktu iż człowiek jest istotą indywidualną, zaś twórca slow fashion zapomniał o tym, że również zmienną. Rozpatrzmy problem nurtu na przykładzie: wyobraź sobie, że kupujesz niewiarygodnie drogą koszulę świetnej jakości, to sprawi że zostanie z Tobą na lata, po pewnym czasie stwierdzasz, że wolał(a)byś coś mniej dopasowanego i raczej luźniejszego, ale koszula wciąż wygląda świetnie, a ty dałeś/aś za nią krocie. Pozbycie się ubrania może być więc bolesne, a trzymanie go w szafie zbędne... Tak więc, czy slow fashion przypadkiem nie przeczy sam sobie? Oczywiście nie namawiam nikogo do zakupu ubrania, którego jakość jest słabsza od materiałowej szmatki, ani trzymania stosu niepotrzebnych rzeczy w szafie, ani szaleńczego biegania po sklepach jednak chcę pokazać, że każdy fanatyzm jest niebezpieczny. Trzymanie się w ryzach w nawet tak prozaicznej dziedzinie życia zaprowadzi ten świat do zagłady, jesteśmy bowiem za bardzo surowi wobec naszych postępowań. Szafa nawet pełna ubrań nie jest przyczyną braku pomysłu co na siebie włożyć, to wyłącznie kwestia gnania za trendami lub robienia szybkich zakupów albo brania czegoś wyłącznie dlatego że jest tanie... Przemyślany proces kupna i uporządkowanie swojej szafy to dwa podpunkty, które uważam za dobrą stronę slow fashion, ale to wciąż za mało bym uwierzyła w sens istnienia całego nurtu...


Ciekawa jestem jak Wy postrzegacie nurt slow fashion. Odnajdujecie w nim siebie
czy może jest dla Was za mało konkretny?
________________________________________________________________________
Chcesz być na bieżąco z nowymi postami? Nic prostszego! Dołącz do obserwatorów Definiuję na bloggerze, fanpage'u (definiujeblog) oraz instagramie i snapchacie (definiuje_blog)
MALOWANE FUNCHAL - RAJSKIE KATHARSIS

MALOWANE FUNCHAL - RAJSKIE KATHARSIS



Sezon wakacyjny już dawno za nami i choć wrzesień obfituje w słońce, to jednak czuć zbliżającą się złotymi krokami jesień. Ale za nim na dobre pogrążymy się w atmosferze końca roku chciałabym zabrać Was w sentymentalną podróż po Wyspie Wiecznej Wiosny. Do tej pory ukazały się już dwa posty z cyklu Madera, pierwszy z nich to vlog, z którego możecie zaczerpnąć kilka praktycznych informacji dotyczących organizacji podobnego wyjazdu, drugi zaś stanowi zbiór moich własnych refleksji na temat samej wyspy. Teraz jednak chciałabym pokazać Wam konkretne miasta i atrakcje Madery. W związku z czym dziś zabieram w Was do stolicy gdzie dane było mi zamieszkać na dwa tygodnie w lipcu

Funchal - stolica wyspy, to jednocześnie największe miasto na portugalskiej Maderze, zamieszkiwane przez mniej więcej 40% populacji tejże wyspy. Miejscowość usytuowana jest na południowym wybrzeżu. Założona została w pierwszej połowie XV wieku przez odkrywcę Madery J.G Zarco. Jej nazwa pochodzi od portugalskiego słowa funcho oznaczającego koper, roślina bowiem upodobała sobie klimat Madery i porasta ją w znacznych ilościach. Podobno smak włoskiego kopru odzwierciedlają produkowane na wyspie tradycyjne landrynki rebucados de funcho. Niezwykle ubolewam nad faktem, że nie udało mi się ich skosztować.


Funchal to najczęściej zamieszkiwane przez turystów miasto na wyspie. Nie ma w tym nic dziwnego, zdecydowanie góruje nad innymi maderskimi mieścinami, a ponadto jest tu naprawdę ogromny wybór hoteli. Ich strefa ciągnie się aż przez 5 km w stronę urokliwej Camara de Lobos (o niej wkrótce przeczytacie na moim blogu). Najbardziej znany hotel Madery - Redi's Palace znajduje się kawałek na wschód od Parque de Santa Caterina, został założony przez Szkota Williama Reida, który przybył na wyspę jako dziecko aby podratować swoje słabe zdrowie, niestety zmarł dwa lata przed ukończeniem budowy hotelu. Luksusowy pensjonat cieszył się popularnością przez dekady, zatrzymał się tu m.in Winston Churchill, Rogere Moore, Gregory Peck czy Bernard Shaw. Dziś na pamiątkę brytyjskich zwyczajów codziennie o godzinie piątej po południu podawana jest tu herbata, domowej roboty ciasteczka oraz przekąski koktajlowe. Na podwieczorek zaproszeni są wszyscy przebywający obecnie na wyspie aczkolwiek po wcześniejszej rezerwacji, uiszczeniu opłaty w wysokości 30 euro od osoby i przygotowaniu eleganckiej kreacji, tak więc fani krótkich szortów i sportowych sandałów niestety będą musieli się obejść smakiem.


Jednak zdecydowana większość hoteli mieści się w dzielnicy Lido. Co prawda jest ona znacznie mniej zabytkowa niż reszta dystryktów stolicy, aczkolwiek na pewno nie brakuje jej uroku. Znajdziemy tu wiele knajpek z przesympatycznymi naganiaczami, którzy mimo odmowy zajęcia miejsc przy stoliku, życzą Ci miłego dnia i wesoło pozdrawiają przechadzających się deptakiem turystów. To właśnie tu napotkamy platformy nad oceanem, których zadaniem jest między innymi imitowanie plaż łaknącym odpoczynku przybyszom. Jeśli marzy Wam się błogie leżenie plackiem na złocistym piachu, Madera może Was naprawdę rozczarować (za to widniejąca na horyzoncie hiszpańska Fuerteventura na pewno wszystkich  zadowoli  rajskim klimatem swoich plaż). Osobiście uwielbiałam spędzać wieczory w dzielnicy Lido, powolny spacer ulicami biegnącymi wzdłuż Atlantyku, którego rozpędzone fale z impetem rozbijały się o brzeg, stał się na te dwa tygodnie moim małym katharsis.



Maderę określa się jako wyspę wiecznej wiosny, bowiem jest to miejsce o niezwykłej urodzie, najbardziej zielony skrawek świata jaki w życiu dane było mi oglądać. Tu natura jest poezją dla duszy, a każdy pojedynczy kwiat powodem do przystanięcia i oddania jego cudu na fotografii. W samym Funchal zdecydowanie nie brakuje "zielonych" punktów, do zacnego grona należy między innymi  Parque de Santa Caterina. W parku znajdziemy liczne przykłady egzotycznych roślinności oraz pomieszkujące kontem jaszczurki. Osobiście nie jestem typem osoby wrażliwej na podobne stworzenia jednak ich ilość okazała się na tyle zatrważająca, że momentami czułam się naprawdę nieswojo.


Za najstarszą dzielnicę miasta uznaje się Zona Velha. Jeszcze do nie dawna była brudną, zapuszczoną oazą miejscowej biedoty lecz władze wyspy podjęły trud z rewitalizowania dzielnicy, co zdecydowanie przyniosło zamierzony efekt. Na Rue de Santa Maria napotkamy liczne knajpki, urokliwe sklepiki, a nawet galerię sztuki. W centrum Funchal nie ma tak wielu ludzi jak na obrzeżach stolicy, to tu rozciąga się długie pasmo żółtych taksówek, które mimowolnie przywodziły mi na myśl Kubę, tu rozkładają swoje maleńkie straganiki miejscowi sprzedawcy. Wreszcie, to tu "rozbił" bazar osobliwy pan w średnim wieku sprzedający gwizdki w kształcie ptaszków, obłożenie miał nikłe toteż do każdego przechodnia wołał jak nagrany: "Think about it" 

Do starówki można dotrzeć na wiele sposobów. Zdecydowanie urokliwym będzie spacer nad oceaniczną promenadą usianą palmami i kolorowym kwieciem choć ja osobiście wybierałam przechadzkę wąskimi, uliczkami wśród miejscowych domów gdzie kryje się prawdziwe życie.  Tu popularnym obrazem są starsze panie siedzące na niskich, rozkładanych krzesełkach, sprzedają maleńkie bukieciki złożone z aromatycznego rumianku. Zapach delikatnie unosi się w powietrzu próbując przebić się wśród innych woni.


W Funchal w ramach artystycznego projektu, drzwi wielu budynków zostały przyozdobione malowniczymi dziełami uznanych artystów. Właściwie jest ich tak wiele, że spokojnie zasłużyłyby na osobny post. Istnieją miejsca gdzie drzwi-obrazy mają konkretną historię, jest abstrakcja, ilustracje znanych opowieści jak na przykład Mały Książę. Dzieła chwytają za serce, są osobliwe, spersonalizowane, mają w sobie niezdefiniowaną moc. Jeśli wybierzesz się do Funchal koniecznie rusz śladem malowanych drzwi.


Miejscem wartym uwagi jest również katedra. Zbudowana kilka wieków temu w stylu gotyckim - jak podają przewodniki. Choć ja jako miłośniczka sakralnych, gotyckich budowli zaliczyłabym ową katedrę raczej do grona kościołów romańskich. Co prawda nie posiada charakterystycznego, romańskiego zaokrąglenia aczkolwiek zdecydowanie brak jej gotyckiej wzniosłości. Skromne wnętrze z okazałym ołtarzem robi jednak niezwykle pozytywne wrażenie. Przed katedrą wniesiono pomnik papieża Jana Pawła II aby upamiętnić jego pobyt na wyspie na początku lat 90 XX wieku.


Jeśli zamierzasz odwiedzić Funchal koniecznie wybierz się na targ miejski Marcado dos Lavradres, który określany jest mianem miejsca emblematycznego. Mnie chwycił za serce i rozkochał w sobie na pewno na długie lata. Dwupiętrowy budyneczek jest miejscem skromnym, ale towary w nim sprzedawane potrafią zawrócić w głowie. Znajdziesz tu m.in rybę espadę, smoczy owoc, marakuje, liczi, oczywiście duże ilości bananów, kwiatów, a nawet skórzane wyroby. Dla każdego coś dobrego! Co ciekawe zanim dokonasz zakupu sprzedawca poczęstuje Cię owocem w dość nietypowy sposób: nałoży Ci na rękę owocowy miąższ. Warto jednak pamiętać, że koszt słodkości nie należy do najtańszych, my za smoczy owoc i trzy marakuje zapłaciliśmy przeszło 20 euro. Niestety owoc-tester jest znacznie słodszy i dojrzalszy niż produkty później sprzedawane...



Muszę przyznać, że byłam nieco zdziwiona iż Funchal mimo swych niewielkich rozmiarów posiada także centrum handlowe. Z drugiej strony gdzie, jak nie w stolicy wyspy miałaby się znajdować zakupowa oaza, w końcu mieszkańcy muszą się gdzieś ubrać, a z Madery na kontynent szybko się nie przedostaną. Osobiście nie jestem typem osoby, która przekłada zakupy nad zwiedzanie aczkolwiek mając dwa tygodnie na niewielkiej wysepce kilka godzin poświęciliśmy na sklepowe podboje.  Forum znajduje się niemal na krańcu miasta. Znajdziesz tu wiele popularnych sieciówek jak Zara, H&M, Stradivarius, Bersha itp, a także kilka oryginalniejszych sklepów, których nie spotkałam dotychczas we wrocławskich galeriach.


Zabawne, że kilka metrów od Forum rozciąga się pole bananowców. To przed nim stoi maleńki, zdezelowany dom, którego schody zbierają odpadki z fast foodów. Wielokrotnie myślałam jak cudownie byłoby go wykupić i odrestaurować. Teraz zachodzę w głowę czy po pladze potężnych pożarów dom zdołał przetrwać w nienaruszonym stanie. Być może wizja budyneczku w formie odrestaurowanej już zawsze pozostanie tylko w moim sercu...


Funchal zdecydowanie należy do grona miejsc niezwykłych, trafiło także na listę moich miast na Ziemi. Nie jest ich wiele bowiem spis starannie selekcjonuję, tak aby w razie wygranej w totka nie przetrwonić wszystkiego na zakup posiadłości w różnych stronach świata. Stolica Madery jest jednak warta każdej sumy i wiem, że będę do niej niejednokrotnie wracać. Pierwszy raz w życiu wróciłam z wojaży jednocześnie wykończona i wypoczęta. Bo choć dzień, w dzień pokonywałam kolejne kilometry to mój mózg mógł sobie pozwolić na totalny reset. Wróciłam wyciszona i szczęśliwa, kochając naturę bardziej niż dotychczas.

Na koniec chciałabym zaprosić Was na drugi film z serii Madera, tym razem Funchal w formie ruchomych obrazków!


Zaplanowałam jeszcze cztery posty stanowiące relację z pobytu na Maderze. Ukaże się także wpis podsumowujący mój tygodniowy wyjazd do Wenecji oraz Burano, a już w grudniu obieram kierunek... (a jeszcze nie zdradzę :D) i jak dobrze pójdzie w najbliższym czasie odbędą się również dwa kolejne wyjazdy, co wskazuje, że relacji z podróży zdecydowanie nie zabraknie! Posiadam również ogrom materiału w formie wideo, który czeka cierpliwie na zmontowanie, ale obiecuję, że prędzej czy później filmiki do Was dotrą. Miłej niedzieli!


Jakie wrażenie wywarło na Was Funchal? 
_____________________________________________________________________________

Chcesz być na bieżąco z nowymi postami? Nic prostszego!  Dołącz do obserwatorów Definiuję na bloggerze, snapchacie: definiuje_blog oraz  FANPAGE'U i INSTAGRAMIE 

Morning's lifehuck czyli sposób na miłe poranki

SAO LOURENCO - CUD MADERY

NIE TAKA ZNOWU BOSKA "BOSKA FLORENCE"

SPORTOWE VADEMECUM CZYLI PROJEKT SIŁOWNIA W PIGUŁCE

CISI MENTORZY ISTNIEJĄ NAPRAWDĘ

PODSUMOWANIE KULTURALNE: III KWARTAŁ 2016 ROKU

KOSMETYCZNY KWARTAŁ (LIPIEC-WRZESIEŃ 2016 ROKU)

BLOGOWA SLOW FASHION - ROZSĄDEK CZY MODOWY REŻIM?

MALOWANE FUNCHAL - RAJSKIE KATHARSIS