HEJ, HO JECHAŁOBY SIĘ W BRNO

HEJ, HO JECHAŁOBY SIĘ W BRNO


Nie byłabym sobą gdybym nie wspomniała, że właśnie rozpoczął się najwspanialszy okres w roku - wakacje. Dla mnie to już ostatnia, tradycyjnie rozumiana przerwa letnia gdyż za kilka miesięcy kończę liceum. Myślę, więc, że oficjalnie mogę o sobie mówić per maturzystka, co brzmi dumnie i przerażająco zarazem... Ale  nie zamierzam się dziś nad tym rozwodzić, w końcu przede mną dwa miesiące cudownej laby, przepełnionej świetnymi wyjazdami. A skoro o wyjazdach mowa pomyślałam, że post inaugurujący wakacje na moim blogu powinien być właśnie relacją z podróży. Dlatego tym razem zabiorę Was na Morawy, a konkretnie do Brna.

Brno odwiedziłam pod koniec maja, ponieważ finał miesiąca zwieńczony został długim weekendem. Jak już wspomniałam miasto usytuowane jest na Morawach i mimo swych niewielkich rozmiarów uznane zostało za drugą co do wielkości miejscowość w Czechach (zaraz po Pradze). Z wizytą u naszego południowego sąsiada byłam raptem trzy razy, ale to wystarczyło bym mogła stwierdzić, że niespecjalnie przepadam za tymi rejonami. Choć Polacy bardzo wysoko oceniają Czechów w rankingu na sympatie narodowe, ja mam nieco odmienne zdanie niż współrodacy. Nie od dziś wiadomo, że Czesi ciągle pamiętają nam rozbiór z 1938 i akcje, którą powtórzyliśmy równo trzydzieści lat później w Pradze. Osobiście nie do końca rozumiem wszelkie pretensje narodowe w jakich nadal są różne kraje (w tym Polska) ponieważ to co było dotyczy kompletnie nieaktulanych pokoleń. Cóż, trudno żebym przepraszała za grabieże pierwszych Piastów, a mnie ktoś za inne krzywdy narodowe. Tak, więc nie potrafię pojąć dlaczego wielu Czechów chłodno traktuje młodych Polaków. Do tej pory pamiętam opowieść nauczycielki historii o tym jak przed wycieczką ze szkoły, w której się uczę, zamknięto toaletę na stacji w Czechach i pewnym było, że to przez kwestie sympatii, a raczej jej braku... Ale abstrahując już od spraw pretensji historycznych muszę przyznać, że Czesi, z którymi miałam do czynienia nie należeli do gościnnych. Byli mało sympatyczni, zblazowani, a do tego mieliśmy ogromne problemy komunikacyjne. Angielski kulał nawet w restauracji i mówię tu o podstawach podstaw, a obsługiwali nas naprawdę młodzi ludzie. Rad nie rad ratowaliśmy się polskim, w końcu brzmi podobnie, ale na pytanie "Do której otwarty jest sklep?" Pani spytała czy szukamy lekarza... Nie jestem pewna z czego to wynika, bo w Pradze naprawdę można było porozumiewać się wymianą polsko-czeskich słów.


Muszę przyznać, że do tego wyjazdu podeszłam niezwykle ugodowo. Byłam już tak bardzo zmęczona, że potrzeba zmiany otoczenia okazała się nadzwyczaj silna. Chyba pierwszy raz w życiu miejsce wyjazdu było mi tak bardzo obojętne, że nawet nie obejrzałam zdjęć miasta w Internecie... i może to był błąd. Do Brna dotarliśmy w środę wieczorem, ale na zwiedzanie wybraliśmy się dopiero w czwartek po południu. Mieliśmy spędzić tu trzy pełne dni choć w zupełności wystarczyłby nam na to jeden. Postanowiliśmy, więc hojnie poświęcić miastu dwie doby, a ostatnią przeznaczyć na zwiedzanie przepięknego zamku w Lednicy. Myślę więc, że w tym jednym wpisie bez problemu pokażę Wam całe Brno.

Hotel Vista, w którym się zatrzymaliśmy miał idealne położenie bowiem do centrum jechało się raptem 10-15 minut tramwajem odchodzącym kilka metrów dalej. Pierwszym punktem naszej wycieczki była katedra Św. Piotra i Pawła ulokowana na wzgórzu Petrov. Ciekawostką jest, że zegar kościoła wybija południe o godzinie jedenastej. Historia ta sięga czasów wojny trzydziestoletniej kiedy Szwedzi postanowiwszy odpuścić oblężenie miasta w południe zostali podsłuchani przez przeciwnika. Ten doniósł informacje czeskim dowódcom, a Ci wpadli na pomysł aby wybić 12:00 godzinę wcześniej. Na pamiątkę tego wydarzenia zegar już zawsze wybijał południe punkt 11:00.

Jak doskonale wiecie mam słabość do budowli sakralnych w stylu gotyckim. Katedrze nie można odmówić uroku aczkolwiek nie wyróżnia się wśród innych kościołów o podobnym wygłądzie. Jednak wielkie wrażenie zrobiło na mnie wnętrze katedry. Ciężkie drewno delikatnie złagodzone bielą ścian wygląda przepięknie. Największą atrakcją katedry jest wieża widokowa, z której można podziwiać panoramę miasta. Samo wejście może przyprawić o zawrót głowy tych nieco bardziej wrażliwych na wysokość, więc muszę dodać, że rezygnacja z tej atrakcji nie powinna być dużą stratą. Cena wejścia jest rozsądna (40 koron bilet normalny i 30 koron bilet ulgowy) aczkolwiek sam widok może pozostawiać wiele do życzenia...



Problem Brna polega na tym, że miasto mimo zachwycających kamienic ma niewiele do zaoferowania (żeby nie użyć słowa nic). Nie można powiedzieć, że  jest brzydkie czy zaniedbane, ale brakuje mu jakiegokolwiek polotu, miejsca w którym człowiek powiedziałby sobie: "Jak dobrze, że tu przyjechałam". Brno ratują po prostu detale...


Tuż obok katedry w przewodnikach wymienia się również zegar stojący na głównym placu. Wielu Czechów przyrównuje go do wibratora, a koszt tego wątpliwego cuda to kilkanaście milionów koron. Co zabawniejsze nikt, włącznie z twórcą nie potrafi odczytać na nim godzin. Wiadomo jedynie kiedy wybija 11:00 bowiem z zegara wyskakuje kuleczka, którą wszyscy usiłują złapać. Niestety my byliśmy dużo po czasie...


Następna z przewodnikowych atrakcji to pomnik Wacława. Jak większość czeskich rzeźb jest niebywale ciężki i brakuje mu opływowości, ale skoro już tu zabrnęliśmy...  cóż, zobaczyć można.


Kolejnego dnia dotarliśmy do nieco bardziej klimatycznych miejsc Brna podczas gdy kierowaliśmy się do willi Low Beer. Domostwo należało do rodziców Grete Tugendhat, którzy znacznie wpłynęli na rozwój przemysłu w Brnie. Wnętrze willi robiło wrażenie, zwłaszcza jasne, ozdobne wejście przy którym urządziłyśmy sobie z kuzynką kilkunastominutową sesję zdjęciową. Niestety z wszystkich pomieszczeń tylko jeden pokój okazał się wart uwagi - umeblowany ciężkimi meblami, wypełniony intensywnym cykaniem zegara. Z tyłu domu znajdował się również niewielki ogród, z którego widać komiczne ulokowanie willi pomiędzy blokami mieszkalnymi.



 Droga do drugiej willi prowadziła przez naprawdę urokliwe przejście pomiędzy kamienicami. 


To domostwo należało do małżeństwa Tugendhatów i jakimś cudem trafiło na listę dziedzictwa UNESCO. Jak dla mnie willa przypomina PRLowski ośrodek wypoczynkowy, aczkolwiek w latach 30 XX wieku uznano ją za innowacyjną. Co ciekawe aby wejść do środka należy dużo wcześniej zabukować bilety (no prawie jak we florenckim Ufici!). Oglądanie ogrodu nie wymaga wcześniejszej rezerwacji aczkolwiek kosztuje aż: 100 koron - bilet normalny i o połowę taniej ulgowy. Użyłam słowo "aż" ponieważ oprócz kilku drzew nie pojawia się tam dosłownie nic... Miałam możliwość zwiedzania już wielu ogrodów i niejedno cudo oferuje wstęp wolny (co aż dziwi), więc na cóż potrzebne są owe fundusze ogrodowi  Tugendhatów... przystrzyżenie trawy? Naprawdę żenujące.


Jednym ze słynniejszych miejsc w Brnie jest także ratusz. Tuż nad wejściem do budynku podwieszona jest figura krokodyla - symbol miasta. Według legendy krokodyl uważany za smoka prześladował mieszkańców jeszcze za czasów husyckich. Z maszkarą rozprawiono się podobnie jak z naszym rodzimym smokiem wawelskim, a pomnik przypomina o owym wydarzeniu.



Ostatnie miejsce jakie odwiedziliśmy w Brnie to Zamek Špilberg, w którym znajduje się więzienie z czasów Habsburgów. Miejsce to stanowi muzeum, wstęp kosztuje 90 koron lub 50 ze zniżką. Sądzę, że to najbardziej interesująca atrakcja turystyczna w Brnie choć figury na wzór więźniów znoszące tortury przyprawiają o dreszcze.


Zdaję sobie sprawę, że dzisiejsza relacja odbiega od reszty wpisów podróżniczych. Ba, pierwotnie w ogóle nie zamierzałam pisać o Brnie. Jednak przez myśl mi przeszło, że być może warto ostrzec potencjalnych podróżników... Brno? Do zobaczenia przejazdem, na pewno niewarte czasu i pieniędzy jeśli chodzi o kilkudniowy wyjazd. Z przykrością stwierdzam, że słynne, morawskie miasto bardzo mnie rozczarowało.



Ciekawa jestem jakie Wy macie zdanie o Brnie? Lubicie wizyty w Czechach?
________________________________________________________________________

Chcesz być na bieżąco z nowymi postami? Nic prostrzego!  Dołącz do obserwatorów Definiuję na bloggerze, snapchacie: definiuje_blog oraz  FANPAGE'U i INSTAGRAMIE 
DRUGIE URODZINY BLOGA

DRUGIE URODZINY BLOGA


Choć nie wierzę w moc liczb mam przeczucie, że osiemnastki i dwudziestki dwójki dublują się w moim życiu na wiele sposobów opieczętowując istotne dla mnie momenty. I oto dziś - 22 czerwca oprócz kolejnych urodzin mojego psiaka i pamiętnego złamania prawej ręki przeszło trzynaście lat temu, wypada druga rocznica bloga Definiuję. Choć zważywszy na fakt, że przez pierwszy rok pojawiło się tu raptem kilka postów ja traktuję go jak swego rodzaju primordium, rozgrzewkę przed oficjalnym startem, który jakby nie patrzeć  nastąpił w 2015 roku... 

Ze zjawiskiem blogosfery związana jestem już grubo ponad pięć lat. Moja pierwsza strona traktowała o życiu początkującej nastolatki, a ja do dziś nie jestem w stanie pojąć jaki był sens zaśmiecania internetu czymś tak bardzo bezwartościowym... Chociaż muszę przyznać, że tamte półtora roku zdołało mnie wiele nauczyć w kwestii samego blogowania i w pewnym stopniu przyczyniło się do powstania Definiuję. Pomiędzy okresem istnienia tych dwóch stron założyłam jeszcze kilkanaście innych blogów, które kasowałam po opublikowaniu kilku pierwszych postów. A to nazwa była za mało znacząca, a to szablon niezbyt przejrzysty, a to czas nie sprzyjał i tak wymawiając się setkami bzdurnych powodów zrywałam kolejne przestrzenie pisarskie. Pomiędzy rokiem 2013 a 2014 prowadziłam dwa blogi, mniej więcej przez pół roku każdy. Nie wiedziałam o czym chcę pisać, co przekazać, dlaczego tak naprawdę potrzebuję swojego miejsca w internecie, więc proces twórczy szedł mi jak po grudzie. Ale kiedy pod koniec marca 2014 roku jurorzy Ogólnopolskiego Konkursu na Felieton stwierdzili, że właściwie "grud" ten niesie z sobą całkiem niezłe efekty wiedziałam że nie mogę pozostać obojętna wobec tej opinii. 

Założyłam bloga, napisałam wstęp i zniknęłam na pół roku. Przez kolejne miesiące proces powtarzał się niczym mantra  - pisałam i znikałam. Odnosiłam wrażenie iż nie mając dla kogo tworzyć nie spełniam się tak jak bym sobie tego życzyła. Będąc już bliską usunięcia kolejnego, niezapisanego bloga zauważyłam, że robi się na nim coraz gwarniej - z pomocą przyszli czytelnicy. Dałam, więc sobie nieco czas do namysłu, a decyzja ta okazała się jedną z lepszych! Dziś mając dwudziestkę na karku (mam nadzieję, że ta fraza nikogo nie zaboli) i nieco sprawniejsze pióro wiem, że pisanie jest moją pasją, której oddaję się bez reszty, bo po prostu kocham to co robię. Lecz zdaję sobie sprawę, że to hobby nie dawałoby mi tak wiele satysfakcji gdyby nie Wy kochani czytelnicy! Czasem bywam zmęczona, brak mi energii i nie ukrywam, że perspektywa sklecenia czegokolwiek wydaje się przerażająca, ale kiedy zasiadam do czytania Waszych komentarzy czuję przypływ weny i chęci. Choć nie znacie mnie osobiście otrzymuję od Was pokłady ciepłych słów, komplementów, a także wsparcia. Dzięki Wam wiem, że to co robię ma sens, że jestem na właściwym miejscu i czuję się zaszczycona mogąc tworzyć dla tak zacnej publiki. Jesteście wspaniali! 

PS: Chciałabym również poprosić Was o radę! Otóż Hania swoim ostatnim komentarzem zainspirowała mnie do przerzucenia się na formę Disqus (taki sposób dodawania komentarzy występuje np. na blogu Aliny). Jestem ciekawa co sądzicie o tym pomyśle? Bardzo Was proszę o podzielenie się opinią - zostawiamy obecną formę czy przechodzimy na Disqus? 


Serdecznie dziękuję Wam za te dwa cudowne lata i mam nadzieję na kolejne równie wspaniałe :) 
________________________________________________________________________
Chcesz być na bieżąco z nowymi postami? Nic prostszego!  Dołącz do obserwatorów Definiuję na bloggerze, snapchacie: definiuje_blog oraz  FANPAGE'U i INSTAGRAMIE 


JAK ROZPOCZĄĆ PRZYGODĘ ZE SPORTEM? - krótki przewodnik dla laika

JAK ROZPOCZĄĆ PRZYGODĘ ZE SPORTEM? - krótki przewodnik dla laika


Kilka tygodni temu zaproponowałam na blogu nową serię, poświęconą aktywnemu życiu, którą optymistycznie przyjęliście. Kiedy pół roku temu rozpoczęłam swoją przygodę ze sportem i racjonalnym żywieniem czułam się zupełnie jak turysta, który zapomniawszy mapy błądzi po obcych sobie ulicach. Odwiedziłam mnóstwo stron w poszukiwaniu rzetelnych rad na temat początków, ale trafiałam głównie na wzmianki dotyczące fitmody, przepisy na zdrowe koktajle z białkiem oraz aplikacje do biegania odmierzające pokonane dystanse. Oczywiście wszystko to wydawało mi się bezsensowne na samym początku tej bardzo wyboistej drogi jaką jest zdrowy styl życia. Przed kilkoma laty przeżyłam podobną potrzebę rozwoju w tym obszarze, ale zamiast lepszego samopoczucia napytałam sobie niezłej biedy... Ćwiczenia siedem razy w tygodniu przy rygorystycznym ograniczeniu jedzenia (w tym węglowodanów i białka) były dla mojego organizmu jazdą bez trzymanki trwającą grubo ponad rok. Mimo, że odeszłam od tego fanatycznego podejścia i czuję się znacznie lepiej mój żołądek nadal potrafi wariować - apeluję, więc: TRZYMAJCIE SIĘ Z DALEKA OD NIEBEZPIECZNYCH DIET!

INSPIRUJĄCE FOTOGRAFIE - MOJE ULUBIONE KONTA NA INSTAGRAMIE #2

INSPIRUJĄCE FOTOGRAFIE - MOJE ULUBIONE KONTA NA INSTAGRAMIE #2


Moja długa nieobecność na blogu, a także zmiany od strony wizualnej (które mam nadzieję przypadły Wam do gustu) pozwoliły mi zaczerpnąć nieco motywacji do tworzenia kolejnych wpisów.  Uwielbiam to uczucie ekscytacji towarzyszące pisaniu postów w przypływie weny. Wcześniej odczuwałam je coraz rzadziej, więc tym bardziej jestem wdzięczna kreatywności za wizytę jaką zachciała mi złożyć. Wydawać by się mogło, że inspiracja i motywacja to dwa czynniki, od których staramy się odchodzić wracając do starej, dobrej samodyscypliny i celowości naszych działań. Jednak ja wciąż nie wyobrażam sobie pracy twórczej okupionej jakimkolwiek wewnętrznym przymusem. W moim odczuciu takie działania tracą przymiotnik twórcze, a co za tym idzie zdają się być męczące. W związku z tym postanowiłam nie rezygnować z czegoś co daje mi przysłowiowego "kopa" Oczywiście nadal filtruje internetowe obrazki przez kluczowe stwierdzenie - wrzucamy do sieci tylko ten wycinek naszego życia, który chcemy pokazać. Zdrowe podejście do tego typu spraw umożliwia mi, więc fascynacje nieokupioną frustracją. Miejsce, które stanowi dla mnie prawdziwą kopalnie inspiracji to popularna aplikacja instagram umożliwiająca przeglądanie (a także samodzielne wrzucanie) zdjęć. Parę miesięcy temu opublikowałam tu listę dziesięciu interesujących profili, a dziś zapraszam Was na część drugą i na pewno nieostatnią.

CO WIESZ O DIORZE? - BIOGRAFIA MISTRZA WSZECHCZASÓW

CO WIESZ O DIORZE? - BIOGRAFIA MISTRZA WSZECHCZASÓW


Zauważyłam pewną tendencję, otóż prawie codziennie trafiam na wpis kolejnego bloggera deklarującego potrzebę przerwy od internetowego świata. Tłumaczy, że musi się ulotnić i prosi o wyrozumiałość ze strony czytelników. Sama uległam tej fali zniknięć, pomału porzucając bloga. Przedziwne uczucie - kiedy przeglądasz swoją stronę tracąc wiarę, że naprawdę należy do Ciebie skoro tak dawno jej nie aktualizowałeś... Nie chciałam odchodzić, myślę, że wielu internetowych twórców nie chce, a jednak świat tak bardzo goni do przodu, że stanięcie na moment i złapanie oddechu zdaje się być koniecznością jeśli nie planujesz zwariować. Dlatego dziś chciałabym zabrać Was w podróż do czasów różnych od teraźniejszości aczkolwiek zmagających się z podobnymi problemami, kiedy wszelkie wartości współczesnego człowieka potłukły się na tysiące małych kawałeczków, a kawiarniane życie i dekadenckie upojenie były jedyną drogą ucieczki przed przytłaczającą reformacją świata. Bo właśnie w takim okresie przyszło żyć twórcy wszechczasów - Christianowi Diorowi, którego biografię pragnę dziś recenzować.

HEJ, HO JECHAŁOBY SIĘ W BRNO

DRUGIE URODZINY BLOGA

JAK ROZPOCZĄĆ PRZYGODĘ ZE SPORTEM? - krótki przewodnik dla laika

INSPIRUJĄCE FOTOGRAFIE - MOJE ULUBIONE KONTA NA INSTAGRAMIE #2

CO WIESZ O DIORZE? - BIOGRAFIA MISTRZA WSZECHCZASÓW