DOM BABCI


Tegoroczne święta minęły mi pod znakiem francuskiego kina, pralinek, muzyki Damiena Rice'a i sporej ilości refleksji z serii "mam za dużo czasu na myślenie".  Niedzielnym, wielkanocnym śniadaniem jak każdego roku delektowałam się w domu mojej babci (i dziadka rzecz jasna też). Dom zmienił się od czasu kiedy byłam dzieckiem, a i ja nie stoję w miejscu. Jednak za każdym razem kiedy tu przyjeżdżam czuję ten sam niesamowity klimat z przed lat... błogą sielankę dzieciństwa; czasu kiedy jedynym problemem były spekulacje spod znaku  "Ile lalek zmieści się do tego wózka?".

Dom mojej babci pachnie zupą pomidorową. Nieważne czy akurat ją gotuje czy nie (choć zwykle babcia nie dopuszcza do sytuacji abyśmy się z pomidorówką nie spotkały), to zapach metaforyczny, gdzieś tam w mojej głowie. W babcinej kuchni zwykle słychać Hejnał Mariacki, mimo, że wcale nie mieszkamy w Krakowie; to jakaś stacja radiowa. Ale tym razem przyjrzałam się uważnie, nie ma już białego radia w kuchni, zastąpiła je sokowirówka. Widocznie dźwięk pochodzi z tego samego miejsca co zapach. 

Tej świątecznej niedzieli bardziej kręcę się niż pomagam w babcinej kuchni. Rozmawiamy sobie we dwie, jak poszedł mi ostatni test z historii, co będę porabiała na majówkę, że zupełnie  nie wyspałam się tej nocy bo ślęczałam nad notatkami z wos-u (egzamin goni, a jak szkoda dnia trzeba zarywać noce). Staję sobie przed oknem, które wpuszcza do kuchni ostre smugi światła; widok ten sam co przed laty, lubię go. Babcia woła bym doprawiła zupę pomidorową (no ba!), jeszcze tylko szczypta soli. Żałuję, że nie będziemy jeść przy dużym kuchennym stole, który stanowił w dzieciństwie moje centrum dowodzenia. Tęsknie za czasem kiedy odrabiając przy nim lekcje sądziłam, że nie spotka mnie już nic bardziej wyczerpującego niż liczenie ile ciastek zostało Oli jeśli kilka oddała Ali.

Wracamy do pokoju pełnego ludzi. Skupiam wzrok na szerokim parapecie, kiedyś mogłam na nim siadać i z powadzeniem godzinami gapić się na ulicę, która była taka inspirująca Teraz siedzę na kanapie, ale nie tej z gryzącą białą narzutą, na której uwielbiałam spać.  Dużo rzeczy się tu zmieniło. Zegarek też jakoś inaczej odmierza czas. A ja stoję w środku tego wszystkiego, patrzę na obraz, który jest tu od laty i czuję smutek, że nie fascynuje mnie jak kiedyś co dzieje się w tym odległym domu, w którym mój wujek - autor obrazu, zapalił światło. Dom babci, na zawsze pozostanie miejscem iście magicznym, ale dla czasów dzieciństwa jest już tylko symbolem. Symbolem okresu bez wszelkich trosk. Dziś stanęłam sobie u progu dorosłości ze świadomością, że lada chwila trzeba go przekroczyć i ruszyć gdzieś dalej zostawiając za sobą całą masę symboli.  Jak na razie dochodzę jednak do wniosku, że ten wpis to chyba znak, że za dużo było francuskiej melancholii, czekolady i Damiena w te święta.

9 komentarzy:

  1. W mieszkaniu mojej babci też wisiał taki zegar ciekawie, czy wszystkie takie mają :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny wpis !
    (uwielbiałam siedzieć na parapecie...teraz nawet nie miałabym kiedy)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo:))
      Dokładnie teraz nawet nie ma kiedy posiedzieć na tym parapecie...

      Usuń
  3. genialnie to ujęłaś.
    Mam podobne odczucia co do mojej babi, a właściwie jej domu. Tyle, że u niej to nie zupa pomidorowa lecz owocowa, a hejnał mariacki zastepuje "jeden z dziesięciu" ;)

    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Hej moja babcia też miała taki zegar, cerate na stole i jabłka na grzejniku... :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cerata na stole też kiedyś była o ile się nie mylę, ale jabłek na grzjenimu nie pamiętam akurat ;))

      Usuń
    2. Jabłka dawały specyficzny aromat pomieszczeniu :) tęsknię

      Usuń

Drogi czytelniku,
niezmiernie mi miło, że odwiedziłeś bloga Definiuję, zapraszam Cię do komentowania, Twoja wypowiedź to istotna część tej strony, w końcu tworzymy ją razem. Śmiało dodaj coś od siebie! :)

*Spam czyli komentarze służące wyłącznie autoreklamie nie będą publikowane



DOM BABCI


Tegoroczne święta minęły mi pod znakiem francuskiego kina, pralinek, muzyki Damiena Rice'a i sporej ilości refleksji z serii "mam za dużo czasu na myślenie".  Niedzielnym, wielkanocnym śniadaniem jak każdego roku delektowałam się w domu mojej babci (i dziadka rzecz jasna też). Dom zmienił się od czasu kiedy byłam dzieckiem, a i ja nie stoję w miejscu. Jednak za każdym razem kiedy tu przyjeżdżam czuję ten sam niesamowity klimat z przed lat... błogą sielankę dzieciństwa; czasu kiedy jedynym problemem były spekulacje spod znaku  "Ile lalek zmieści się do tego wózka?".

Dom mojej babci pachnie zupą pomidorową. Nieważne czy akurat ją gotuje czy nie (choć zwykle babcia nie dopuszcza do sytuacji abyśmy się z pomidorówką nie spotkały), to zapach metaforyczny, gdzieś tam w mojej głowie. W babcinej kuchni zwykle słychać Hejnał Mariacki, mimo, że wcale nie mieszkamy w Krakowie; to jakaś stacja radiowa. Ale tym razem przyjrzałam się uważnie, nie ma już białego radia w kuchni, zastąpiła je sokowirówka. Widocznie dźwięk pochodzi z tego samego miejsca co zapach. 

Tej świątecznej niedzieli bardziej kręcę się niż pomagam w babcinej kuchni. Rozmawiamy sobie we dwie, jak poszedł mi ostatni test z historii, co będę porabiała na majówkę, że zupełnie  nie wyspałam się tej nocy bo ślęczałam nad notatkami z wos-u (egzamin goni, a jak szkoda dnia trzeba zarywać noce). Staję sobie przed oknem, które wpuszcza do kuchni ostre smugi światła; widok ten sam co przed laty, lubię go. Babcia woła bym doprawiła zupę pomidorową (no ba!), jeszcze tylko szczypta soli. Żałuję, że nie będziemy jeść przy dużym kuchennym stole, który stanowił w dzieciństwie moje centrum dowodzenia. Tęsknie za czasem kiedy odrabiając przy nim lekcje sądziłam, że nie spotka mnie już nic bardziej wyczerpującego niż liczenie ile ciastek zostało Oli jeśli kilka oddała Ali.

Wracamy do pokoju pełnego ludzi. Skupiam wzrok na szerokim parapecie, kiedyś mogłam na nim siadać i z powadzeniem godzinami gapić się na ulicę, która była taka inspirująca Teraz siedzę na kanapie, ale nie tej z gryzącą białą narzutą, na której uwielbiałam spać.  Dużo rzeczy się tu zmieniło. Zegarek też jakoś inaczej odmierza czas. A ja stoję w środku tego wszystkiego, patrzę na obraz, który jest tu od laty i czuję smutek, że nie fascynuje mnie jak kiedyś co dzieje się w tym odległym domu, w którym mój wujek - autor obrazu, zapalił światło. Dom babci, na zawsze pozostanie miejscem iście magicznym, ale dla czasów dzieciństwa jest już tylko symbolem. Symbolem okresu bez wszelkich trosk. Dziś stanęłam sobie u progu dorosłości ze świadomością, że lada chwila trzeba go przekroczyć i ruszyć gdzieś dalej zostawiając za sobą całą masę symboli.  Jak na razie dochodzę jednak do wniosku, że ten wpis to chyba znak, że za dużo było francuskiej melancholii, czekolady i Damiena w te święta.

Share This Article:

, , ,

CONVERSATION

9 komentarze :

  1. W mieszkaniu mojej babci też wisiał taki zegar ciekawie, czy wszystkie takie mają :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny wpis !
    (uwielbiałam siedzieć na parapecie...teraz nawet nie miałabym kiedy)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo:))
      Dokładnie teraz nawet nie ma kiedy posiedzieć na tym parapecie...

      Usuń
  3. genialnie to ujęłaś.
    Mam podobne odczucia co do mojej babi, a właściwie jej domu. Tyle, że u niej to nie zupa pomidorowa lecz owocowa, a hejnał mariacki zastepuje "jeden z dziesięciu" ;)

    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Hej moja babcia też miała taki zegar, cerate na stole i jabłka na grzejniku... :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cerata na stole też kiedyś była o ile się nie mylę, ale jabłek na grzjenimu nie pamiętam akurat ;))

      Usuń
    2. Jabłka dawały specyficzny aromat pomieszczeniu :) tęsknię

      Usuń

Drogi czytelniku,
niezmiernie mi miło, że odwiedziłeś bloga Definiuję, zapraszam Cię do komentowania, Twoja wypowiedź to istotna część tej strony, w końcu tworzymy ją razem. Śmiało dodaj coś od siebie! :)

*Spam czyli komentarze służące wyłącznie autoreklamie nie będą publikowane